LUDZIE CHWAŁOWIC

'Opowieści Chwałowickie' Jana Krajczoka



Możliwość zamówienia mailowo: krajczok@op.pl

 

dodatkowe informacje: https://www.facebook.com/Jerzy-Malcher-Projekt-filmowy-354972084662964/

 

Chwałowicki Dom Kultury proponuje: https://m.facebook.com/dkchwalowice/videos/809777769514661/

 

O książce

 

 

Opowieści Chwałowickie są książką o mieszkańcach rybnickiej dzielnicy. Akcja utworu toczy się od 1918 do 1947 roku. Losy chwałowiczan przeplatają się z losami postaci znanych z podręczników historii, takich jak cesarz Wilhelm Hohenzollern, Wojciech Korfanty, czy Winston Churchill. Sąsiedztwo tak różnych osób jest zabiegiem celowym, po to by ukazać, że wielka i mała historia są z sobą nierozerwalnie związane. Wszystkie postacie i wydarzenia spaja postać tajemniczego młynarza Oślizloka – nie wiadomo ile ma lat i w jaki sposób może być w jednej chwili w Chwałowicach, a w drugiej na Kremlu, po to by rozmawiać z Józefem Stalinem.

W książce zostały opisane dramatyczne wydarzenia powstań śląskich, okres międzywojenny i lata okupacji. Czytelnik uczestniczy w życiu rodzin Tkoczów, Kożdoniów, Pukowców, Malcherów i Siwców, może być świadkiem budowy kościoła w Chwałowicach i może uczestniczyć w strajku na kopalni Donnersmarcka. Dzięki powieści można zanurzyć się w gwar rozmów prowadzonych w gasthausie Emanuela Kuczery i można być świadkiem akcji górnośląskiej policji ścigającej Franciszka Siwca i jego gang. Akcja utworu dotyczy także bohaterskich misji kurierskich Jerzego Malchera i losów Górnoślązaków podczas wojny w Afryce. W Powieści nie brakuje wątków sensacyjnych i miłosnych. W utworze śmiech bardzo często przeplata się z grozą, której nie sposób uniknąć, kiedy trzeba dotknąć bolesnych wątków pobytu więźniów w obozie w Auschwitz lub przesłuchania w ubeckiej katowni w Rybniku.

Historia nie jest w książce dekoracją a tworzywem, które służy przekonaniu, że pozornie zwykli ludzie są unikalną wartością, a pozornie zwykła miejscowość w rzeczywistości jest niezwykła i jedyna na świecie.

Jeżeli po przeczytaniu tej książki czytelnik bardziej polubi miejsce w którym mieszka i życzliwiej spojrzy na człowieka, który jest obok niego, to wtedy będziemy mieli do czynienia z poważnym dowodem na to, że słowa mogą zmieniać rzeczywistość. Na lepszą.

 

 

RECENZJE

 

Fragmenty recenzji Alojzego Lyski

Wspominani jak rzykani

Każdy człowiek nosi pamięć o swoim życiu, o przeszłości swego rodu i ziemi, na której żyje. Górnoślązacy też taką pamięć noszą, lecz górnośląskiej pamięci albo nie ma w publicznym dyskursie, albo jest wybiórcza, na polityczne zamówienia. Dla rodowitych Górnoślązaków nie jest to sytuacja komfortowa, z reguły bowiem takie manipulowanie pamięcią jest dla nich źródłem wymownych refleksji a nieraz i bolesnych konstatacji. Całe szczęście Górnoślązacy potrafią krzepić się własną pamięcią domową, która jest istotą śląskości i niewygasającym ogniem ich tożsamości. Górnoślązacy mają wyostrzoną świadomość wiszącego nad sobą zagrożenia, że wygaszenie tego ognia będzie niczym innym jak zapomnieniem swych korzeni, wymazaniem swych rodzimych życiorysów, zgodą na wykreślenie swej wspólnoty z życia w przyszłości. Kierowani jakimś naturalnym instynktem przetrwania, starają się ze wszechmocy pielęgnować w różnych formach pamięć domową. Utrwalają losy przodków i regionu we wspomnieniach, zapiskach, kronikach, listach, blogach, z niezwykłą pieczołowitością zachowują pamiątki rzeczowe: dokumenty, fotografie, sprzęty, stroje, budowle, tradycyjne zachowania i rytuały – wszystko po to, by nie poddać się zapomnieniu, materialnemu i duchowemu unicestwieniu, aby wykrzyczeć fakt swego tu jeszcze istnienia. Wyrazem takich zabiegów, postaw i troski jest TA KSIĄŻKA. Jest ona nie tylko odporem na nieunikniony proces zapominania o ważnych postaciach i ważnych wydarzeniach mających miejsce na ziemi rybnicko-wodzisławskiej, może i raciborskiej, może i pszczyńskiej, ale także próbą pogodzenia polskiej pamięci zbiorowej z pamięcią regionalną i indywidualną Górnoślązaków. Jest jak wyciągnięcie ręki z zaproszeniem do wzajemnego poznania, zrozumienia, zbratania. Grażyńskiego można pogodzić z Korfantym, Wehrmacht z polską konspiracją, powstańców śląskich z Niemcami. Trzeba tylko wspominanie traktować jak „rzykani”. Każda ze zwalczających się kiedyś stron miała swoje racje, przekonania o słuszności swej sprawy, swoje cele. Nieszczęściem tej ziemi (a może węgla w jej podziemiach) było to, że te racje, przekonania, cele ścierały sie tutaj z wielką zapiekłością kosztem żyjących tu ludzi. Górnoślązacy – odwieczni dziedzice tej ziemi we wszystkie te XX-wieczne zawirowania historyczne byli perfidnie wplątywani. Wysługiwano się nimi, zjednywano ich sobie, dzielono, straszono, wywożono, wypędzano, szafowano ich życiem - poniewierano na przeróżne sposoby. Jeśli więc „wspominani” w tej książce potraktujemy jako „rzykani” i spróbujemy na opisywane zdarzenia spojrzeć przez pryzmat wartości chrześcijańskich, zwłaszcza przebaczenia – łatwiej będzie zrozumieć ten „przeklęty Śląsk”. Właśnie ten wysiłek dla zrozumienia podejmują „Opowieści chwałowickie”. Poprzez ukazanie realiów historycznych prowadzą najpierw do lepszego poznania, a następnie do zrozumienia tej ziemi i być może zbratania wszystkich ludzi, jacy tu dziś żyją.Książkę czyta się jakby oglądało się interesujący film zmontowany z kilkudziesięciu frapujących sekwencji. Każda przenosi do innego czasu i miejsca, ukazując dramaty całej galerii bohaterów. Są to w większości postaci prawdziwe, historyczne, jedne bardziej, drugie mniej znane, lecz wszystkie w konfrontacji z wyzwaniami epoki świetnie przez Autora wykreowane. Sekwencje w jedną całość łączy mitologiczna postać młynarza Ośliźloka, któremu burze dziejowe odebrały wszystko łącznie z młynem i stawem młyńskim. Jedynie on przetrwał dziejowe burze. W rozmowie z Autorem w epilogu kieruje do nas wielce wymowne przesłanie: WSZYSTKO TRZEBA PAMIYNTAĆ! YNO NIY MYLIĆ PAMIYŃCI Z PAMIYNTLIWOŚCIOM.

Alojzy Lysko

 

 

Fragmenty recenzji dra Bogdana Klocha

Jan Krajczok, Opowieści chwałowickie. Powieść historyczna o mieszkańcach Chwałowic w latach 1918-1947.

(…) Chronologia zamyka się w klamrach czasowych zasygnalizowanych w podtytule tekstu. Czas i jego okresy historyczne odgrywają istotną rolę w przedłożonym materiale. Chronologia czasoprzestrzenna porządkuje układ powieści i pozwala autorowi na bardzo potoczyste snucie wątków akcji utworu. Podział na poszczególne części, i w ich obrębie, na rozdziały, stanowi istotne tworzywo w konstrukcji całości pracy.  

Część pierwsza zatytułowana „Ku nowemu światu (1918-1922)” stanowi preludium do kolejnych zdarzeń i etapów życia bohaterów, choć część ta sama w sobie może stanowić odrębna opowieść. Autor prowadzi narrację wątków postaci mieszkańców Chwałowic, wokół niektórych budując konstrukcję o charakterze biograficznym, jak w przypadku postaci Jerzego Malchera. Losy wplecione zostały w przemiany polityczne i narodowościowe, których centralnym punktem sią zmagania pomiędzy Polakami i Niemcami, z zasygnalizowaniem skomplikowanych relacji interpersonalnych, jak również niejednorodności poglądów bohaterów tekstu na przyszłość Górnego Śląska, m. in. kwestia trzeciej drogi – pomiędzy Polską i Niemcami. Autor kończy pierwszą część w jak najbardziej uzasadniony sposób. Finalizując jej narrację przekazaniem Rybnika i powiatu rybnickiego w ręce polskiej administracji i pod polskie zwierzchnictwo państwowe.

Kolejne dwie części pracy, stanowiące rozwinięcie narracji pierwszej, prowadzą nas do międzywojnia oraz czasów wojny i budowy nowego ustroju tuż po jej zakończeniu. Druga część zatytułowana „Budujemy (1922-1939)” skupia się na bardziej lokalnych zdarzeniach, w które wpisano egzystencję postaci, a także miejsca i zdarzenia, będące ich udziałem. Wielka polityka i ekonomia w tle inicjuje ciąg zdarzeń w przestrzeni lokalnej Chwałowic, także poglądy ludzi i ich decyzje są naznaczone realiami ówczesnego życia. Autor wplata w miejsca i zdarzenia, niezwykle ciekawą, postać młynarza Ośliźloka. Czyni to w zasadzie od pierwszych kart książki. Autor obdarzył go ponadludzkimi cechami, które bez żadnych konsekwencji pozwalają mu przemieszczać się w przestrzeni, w miejsca niedostępne (siedziba Adolfa Hitlera czy Józefa Stalina) dla bytu zwykłych mieszkańców Chwałowic czy Rybnika. W tej części poznajemy bardzo różne losy nie tylko sprowadzające się do problemów ekonomicznych wewnątrz społeczności Chwałowic. Autor zgrabnie opowiada wątki lekkie jak odkrywanie Polski czy drogi do edukacji młodego pokolenia, lecz także trudne chociażby z powodu społecznego napiętnowania, jak przestępstwo, zbrodnia i poniesiona kara, włącznie do kary głównej.  

Trzecia część, najbardziej ponura w swoim wyrazie, będąca także martyrologium chwałowickim to owe dziewięć lat, które było swoistym trzęsieniem ziemi dla członków chwałowickiej społeczności. Dramatyczne losy rodziny Kożdoniów i Tkoczów, męczeństwo Józefa Pukowca (ujmujący opis jego odejścia z materialnego wymiaru) to tylko te najistotniejsze elementy martyrium polskiego ducha w Chwałowicach. Wyjątkowa jest osoba Jerzego Malchera. To tak naprawdę nowa odsłona dziejów mieszkańców Chwałowic, losy tej postaci przeplatają się przez całą książkę. Być może jest jedną z tych, które happy end w sensacyjnym wydaniu przenosi losy Chwałowiczan z przestrzeni ofiar nazizmu do przestrzeni uczestników zwycięzców III Rzeszy i tworzenia nowego świata. Choć ten bohater pozostał daleko za „żelazną kurtyną”. Nowy świat, który po wojnie wypycha naszych bohaterów z dawnych przedwojennych torów, niszczy przeszłość, choć również buduje nowy świat. Owa wymieniona oś w kole młyńskim młynarza Ośliżloka, to nowa oś czasu, która niesie niepewną przyszłość, a zasypany staw młyński, to wspomniane wyrugowanie dawnego. Nie ma już miejsca na to co ponadczasowe, mistyczne. I tu mocno zarysowa postać starego Ośliźloka, który łamie wszelkie zasady rządzące światem materii. Czy to Utopiec, czy inna nadprzyrodzona postać, tego mogę się domyślać, ale jedno jest pewne, jest przedstawicielem innej rzeczywistości, która w opowieści Jana Krajczoka żyje obok, ponad realnym światem materii, niekiedy reaguje na ludzkie czyny, zachowania, innym razem jest tylko świadkiem, komentatorem zmieniającej się rzeczywistości.

Epilog, choć nie informuje już nic o bohaterach z pierwszego szeregu, to jednak akcentuje relację pomiędzy autorem a „duchem” przeszłości – Ośliźlokiem, jednak czy jest przeszłością, to już odrębna kwestia. Ponownie wkracza w rzeczywistość, lecz już nie bohaterów, którzy odeszli, ale rzeczywistość tą, w której funkcjonuje autor, czyli świata wokół nas.

Reasumując, autor przedłożonego tekstu podjął się niezwykle frapującego tematu. Niewątpliwie przestrzeń historyczna Chwałowic stanowi ciekawe tworzywo dla dokonań literackich. Jest świetną przestrzenią do obserwacji wielkich kulturowych i świadomościowych przemian, zwrotów akcji w tej materii w obrębie pierwszej połowy XX wieku.  

Mała wieś, znana z najstarszej wzmianki datowanej na 1228 rok, później osada identyfikowana z zapisami odnoszącymi się do stawów należących do rybnickich plebanów, powoli zmieniała swe oblicze. Istniała przez kilkaset lat w cieniu historii, która przemykała się wokół niej. Od majątku rycerskiego, następnie części składowej rybnickiego państwa, gdzie stawy i młyny odgrywały istotną rolę, dochodzimy do XIX wieku, którego koniec definitywnie zamknął stary, pradawny świat. Nowi mieszańcy, coraz liczniejsza populacja, to część składowa industrializacji. Tak gwałtowna, jak wybuch nowych idei narodowych. Polska – Niemcy, stały się jednym z podstawowych wyznaczników i biegunów pierwszego półwiecza istnienia nowych Chwałowic, wyrosłych z górniczych familoków.

Praca, uwzględniając uwagi i sugestie dotyczące materii otoczki historycznej, jak najbardziej zasługuje na publikację. Jest to typ twórczości pisarskiej, która może poszerzyć grono czytelników, także osób młodszego pokolenia, dotąd słabo zainteresowanych losami przeszłości swojego miasta i regionu. Publikacja ta, to także świetna promocja Chwałowic i Rybnika, w przestrzeni współczesnej polskiej literatury, a także naszej górnośląskiej.

dr Bogdan Kloch

 

 

Fragment powieści, którego akcja toczy się w nieistniejącym już gasthausie Emanuela Kuczery.

Budynek znajdował się na dziesiejszej ulicy Kupieckiej w Chwałowicach.

 

In piwo veritas (jesień 1918)

 

      Niedaleko Donnersmarckgrubbe, na Starej Dródze w Chwallowitz, mały Franek Siwiec zaglądał przez okna do przepastnej sali Gardenstern, największego w okolicy gasthausu, który huczał skocznymi polkami  i wzmacnianymi rybnickim piwem rozmowami górników, sztajgrów, a nawet urzędników kopalni. Polsko godka przeplatała się w gasthausie z wszelkimi odmianami języka Niemców, a nieraz Czechów i Morawian. Franek pomyślał, że taki gwar różnorodnej mowy musiał istnieć wtedy, kiedy Pan Bóg pomieszał ludziom języki w trakcie budowy wieży Babel. Słyszał o niej od księdza, kiedy jeszcze chodził na religię. Kiedyś chodził, ale nie teraz, bo  miał wiele innych i ciekawszych zajęć. Zawsze mu wpadło do rąk trochę grosza, kiedy pojedynczy gość gasthausu wychodził na podwórze na lekko chwiejących się nogach. Jeszcze mu się nie zdarzyło, by pomagając miłośnikowi piwa utrzymać równowagę, ten zauważył, jak jego drobne ręce penetrują jego kieszenie wyławiając pfenigi lub nawet marki. Zabawa była bardziej intratna niż kłusowanie na karpie w Oślizlokowym stawie. Kiedy trzasnęły wejściowe drzwi, Franek od razu do nich podbiegł, licząc na obfite łowy. To nie był jednak dobry wieczór, bo stanął oko w oko z Emanuelem Kuczerą, właścicielem Gardenstern.

      — Co to sam szkłódzisz? — zagadnął podejrzliwie Emanuel

      — Jo? Nic. Panie Kuczera. Tak se yno muzyki słuchom pod oknami.— odparł z pewnością w głosie Franek.

      — Ciś ku chałupie. To ni ma miejsce do dzieci — twardo odparł Emanuel, czując, że mały Siwiec coś knuje, choć nie umiał dociec co.

      — Gasthaus je przi dródze. Nie wlazuja do środka, yno żech je na dródze, na kierej może kożdy być. Z drógi mje wyciepnyć ni mokiecie — wojowniczo odparł Franek.

      — Dobrze ci, snoplu radza, stroć się stónd pryndko, bo jak zawołom kelnera, to ci ta chudo rzić tak strzasko, że bydziesz siedzioł nie na nij, a na brzuchu przez cały tydzień — wyraźnie zirytowany Emanuel przeciął nonsensowne przekomarzanki.

      Franek zniknął w mgnieniu oka, tak, że Emanuel nie był w stanie określić, czy chłopak pobiegł w górę, czy dół ulicy. Nie zaprzątał sobie tym głowy, bo ta zagracona była poważniejszymi sprawami. Wyglądał nadjeżdżającej od Rybnika dorożki. Czekał na Zygfryda Müllera, właściciela rybnickiego browaru. Sporo spraw było do omówienia. Wojna  zmieniła również mały świat w Chwallowitz i handel nie szedł tak gładko jak kiedyś. Czasem browarnik miał kłopot z dostawami jęczmienia, czasem on, właściciel gasthausu nie mógł sprzedać piwa, bo kopalnia na kilka dni wstrzymywała fedrunek i trzeba było szukać nowych sposobów radzenia sobie z wymianą dóbr i usług. Zaczął nerwowo spacerować przed wejściem do gasthausu. Utykał. Rana w nogę po bitwie nad Marną się zagoiła, ale ślad w kolanie pozostał.

„Tak teraz handel wygląda jak to moje chodzenie” — pomyślał. „Nic to jednak, żołnierz z gwardii honorowej cesarza Wilhelma nie może kręcić nosem i dezerterować.”            Podkręcił najpierw jeden koniec długiego wąsa, potem drugi. „ Dobrze będzie, bo Pan Bóg wojaków nie zostawia” i w tej samej chwili wjechała od strony Rybnika rozpędzona dorożka z lekkim zadaszeniem.

      Woźnica mocno pociągnął lejce i konie stanęły jak na rozkaz. Zygfryd  Müller wysiadł żwawo z pojazdu i ruszył w stronę gasthausu. Miał już swoje lata, prawie żadnych włosów i całkiem pokaźny brzuch, mimo to jednak poruszał się z lekkością młodzieniaszka.

      — Panie Kuczera, pan mnie wybaczy to opóźnienie. Jakieś straże zatrzymują ludzi na ulicach. Ja nie wiem kim one są. Pan wiesz może? Jedne mówią, że niemieckie, jedne że polskie, a jeszcze inne, że ani takie, ani siakie. Ja znam dużo rodzajów piwa, ale taki galimatias jak teraz, to ja nie widział w całe moje długie życie.

      Emanuel Kuczera uśmiechnął się do swojego gościa, bo zawsze go wprowadzał w dobry humor, podobnie jak jego piwo.

      — Panie  Müller, też bym chciał wiedzieć co to za galimatias, a najważniejsze, kiedy się on skończy, bo dalej tak być nie może. Nie raz myślę, że znowu wolałbym być na froncie, niż wieczorem  się zastanawiać co będzie rano.

      — Panie Kuczera, takie zamieszanie nie pamiętam, ale ojciec mój i dziad  powiadali, że nieraz był duży galimatias w historia. Powiadali też, że jak się dwóch ludzi co lubią rozum spotka, to nie dość, że galimatias się ich przestraszy i ucieknie, ale one jeszcze zrobią dobry interes.

      — Tak pan myśli?

      — Jak ja by tak nie myślał, to by tu  nie przyjeżdżał w zimna listopadowa pogoda, a pił ciepłe piwo w moje mieszkanie.

      — To zapraszam w skromne progi mojej Gardenstern. Może znajdziemy sposób jak handlować w czasach, kiedy raz znika towar, a innym razem pieniądze.

      — Jak są ludzie, które chcą pracować i napić się piwo, to pieniądze znajdą się zawsze. O widzę, że od kopalnia idzie duża grupa napić się piwo.

      Emanuel spojrzał we wskazanym przez browarnika kierunku. Rzeczywiście, do Gardenstern ciągnęło z kilkudziesięciu ludzi rozmawiając po polsku i niemiecku jednocześnie.

      — Dzisiaj w kopalni był wiec — Emmanuel zwrócił się do swojego gościa. Pewnie mówili o strajku.

      — Dobry wieczór Kuczero, we drzwjyrzach na nas czekać ni musicie — zagadnęła w ciemności jedna z postaci.

      — Ludwik, tyś to je? Toć, że ty, bo żodyn inkszy nie robi mje tak za błozna.      Ludwik Piechoczek uścisnął dłoń zadowolonego ze spotkania Kuczery i ukłonił się browarnikowi.

      — Udało ci się z wojny przijść w jednym kónsku — pokiwał głową wzruszony Kuczera.

      — Udało się — uśmiechnął się Ludwik.— Panowie, wchodźcie do środka — zwrócił się do kompanów po niemiecku. — Zaraz do was dołączę, tylko muszę zamienić parę słów ze starym znajomym, którego nie widziałem szmat czasu.

      Grupa ruszyła do wejścia nadzwyczaj szybko, bo ziąb dawał się we znaki.

      — Ludwik, co to się dzieje u was na grubie?

      — Kuczero, strajk bydzie, bo być musi.

      — Ale o co? Za mało ludzie majóm wojynnej szarpaniny. Nie szło by trocha ochłódnyć?

      — Kuczero, właśnie idymy se do was siednyć i pogodać, o co tyn strajk. Tyn kiery tam wloz pjyrszy, to był Fritz Wasner i on chce, żeby strajk był przeciwko cesarskij administracji i za wjynkszymi wypłatami do górników, co mi się bardzo podobo. Tyn drugi, co do waszego gathausu wloz, to był Ewald Latacz i on chce, żeby strajk był o niepodległe państwo górnośląski, co nie podobo się mje, bo  jo chca, żeby strajk był za prziłonczyniym Górnego Śląska do Polski, co zaś nie podobo się ani Wasnerowi, ani Lataczowi.

      — Boże mój jedyny na niebie! — złapał się za głowę browarnik. Pan to słyszysz panie Kuczera? Panie żołnierzu, przecież ten galimatias co był i jest, po waszej rozmowie będzie jeszcze większy niż był. Gdzie tam mówić o mnie, że ja umiem warzyć piwo, gdzie mnie tam do was panowie politycy. Wy tak warzycie piwo, że świat podpalicie!

      — Panie  Müller — odparł po niemiecku Piechaczek — ten świat zapłonął już dawno temu i podpalił go cesarz Wilhelm ze swoimi europejskimi krewnymi. Ten świat już dawno spłonął i teraz na tym pogorzelisku trzeba budować nowy, bo powrót jest niemożliwy.

      Browarnik spojrzał na wojaka i smutno pokiwał głową.

      — Prawdę pan powiedziałeś panie żołnierzu. Ktoś podgrzał drożdże i musimy teraz oglądać proces fermentacja.

      — Panowie, zbyt jest zimno, by tu tkwić — Emanuel Kuczera zapraszającym gestem wskazał drzwi wejściowe swojego gasthausu. Razem z Zygfrydem Müllerem udał się do kantoru, a Ludwik Piechoczek podszedł do rozemocjonowanych kamratów. Kelner właśnie sprzątał szkło jednego ze stłuczonych kufli, który spadł ze stołu podczas gorących rozmów o przyszłym kształcie Górnego Śląska.

      — Fritz, jak ty myślisz, że my tu bydymy płacić kontrybucje Francuzom za przegrano Wilusiowo wojna, toś je gupi jak funt kudeł — perorował Ewald Latacz.

      — Ewald, nie bój się Francuzów. Damy sobie z nimi radę. Jeżeli chcesz, żeby Górny Śląsk był niepodległym państwem, to jesteś bez rozumu. Kto wtedy będzie kupował śląski węgiel? Niemcy z których chcesz zrobić wroga? Kadłubowy Górny Śląsk nie przeżyje roku. Za wysokie progi. Poza tym Górny Śląsk jest niemiecki i taki pozostanie.

      Fritz Wasner walnął kuflem w stół, tak, że kelner znowu musiał podejść, tym razem tylko ze szmatą, by doprowadzić stolik i podłogę do względnego ładu.

      — Drziszczesz Fritz — odpalił Piechoczek. — Górny Śląsk jest polski. Ewald Latacz z politowaniem kręcił głową spoglądając na swoich rozmówców.

      — Polski? — podskoczył Fritz. — Polski nie ma! To, co teraz istnieje, to poroniony kilkutygodniowy płód, który zaraz umrze, bo jest niezdolny do własnego życia.

      — Piłsudski nie takich niedowiarków nauczył rozumu — twardo odparł Piechoczek.

      — Polacy mogą najwyżej coś podpalić i narobić strat. Oni są niezdolni to stworzenia czegokolwiek. Przeszło sto lat temu nie byli w stanie utrzymać nawet swojego nędznego państwa. To niższa rasa, niezdolna przetrwać bez niemieckiego kierownictwa, które ich  chroni przed nimi samymi — ciągnął Fritz.

      — A to cie synku za fest poniósło! — wrzasnął Piechaczek, uderzając mocno kuflem piwa w stół, tak, że prawie cała jego zawartość wylała się na Wasnera. W mgnieniu oka Fritz popchnął Ludwika, który się lekko się zatoczył.

      — Chłopy! — wrzasnął ktoś z sąsiedniego stolika. Nimce bijóm naszego Ludwika!        W sekundzie obok Wasnera pojawił się Ewald Buchalik z familoków. Miał już w sobie parę piw, ale trzymał się na nogach równo.

      — Ludwiku — zwrócił się do Piechoczka — tyś je u siebie w dóma i krziwdy ci sam żodyn robić nie bydzie — po czym odwrócił się do Wasnera. 

      — Pjyknie witómy na polskim Górnym Śląsku! — i były to ostatnie słowa jakie tego wieczora usłyszał w chwałowickim  gasthausie Fritz Wasner, bo Buchalikowa pięść tak precyzyjnie wylądowała na szczęce niemieckiego socjalisty, że ten stracił przytomność.

      Od razu po tym jak upadł pojawili się jego niemieccy kompani, ale widząc, że za Ludwikiem stoi grupa górników i niedawno zdemobilizowanych żołnierzy, zabrali Wasnera i skierowali się do wyjścia, odgrażając się na odchodnym. W tym samym czasie Zygfryd Müller i Emanuel Kuczera wychodzili z kantoru.

      — No widzę, panie Kuczera, że myśmy wystraszyli nasz galimatias, ale tu się porobił jeszcze większy — powiedział rybnicki browarnik, widząc dwie gotowe do bójki grupy. Mężczyźni przemieszczali się w stronę wyjścia. Kiedy byli na zewnątrz Kuczera dał znak dorożkarzowi, że może podjeżdżać.

      — Tak tu jest prawie co wieczór — powiedział Kuczera. — I nie tylko u mnie, ale w każdym miejscu w okolicy. I nie wygląda na to, że sytuacja się uspokoi.

      Müller pokiwał głową, bo wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie, już powiedział, a to co było poza jego rozumem, nie dało się wyrazić inaczej jak ruchami bezradnej głowy. Podchodząc do dorożki otwarł kopertę wiszącego pod rozpiętym futrem zegarka.

      — O, późna już godzina panie Kuczera, ale nasz czas nie został dzisiaj zmarnowany, bo wymyśliliśmy dobry interes.

      Kuczera się uśmiechnął z ulgą i już chciał odpowiedzieć, gdy szybko jak jaskółka przeleciało koło nich drobne ciałko, którego ręce  ogołociły z zegarka pustą już teraz dłoń Müllera.

      — Na Boga! — wrzasnął Kuczera. — To ten mały Siwiec! Franek, ty giździe! — równie szybki jak nicpoń z familoków był dorożkarz browarnika.

      Mocną dłonią trzymał Franka za tył marynarki, tak, że ten mógł tylko z bezsilności przebierać w powietrzu nogami.

      — Oddawaj — powiedział potrząsając Frankiem dorożkarz. 

      — Nic ni mom! Nic ni mom! — wrzeszczał Franek.

      Potrząsanie nie robiło na nim większego wrażenia, lecz kiedy dorożkarz zacisnął drugą dłoń z tyłu na jego szyi, zegarek browarnika w cudowny sposób pojawił się w otwartej dłoni nicponia. Kuczera wyrwał go z wściekłością i oddał z przepraszającym wzrokiem Müllerowi.

      — Czamu to robisz? — wrzeszczał Kuczera. — Ni ma cie gańba? Pónbóczka się nie boisz? — machnął ręką, bo mu się przypomniał dziadek Franka, który nawet po odsiedzeniu wyroku w raciborskim więzieniu w drodze do domu okradał mijane domy.

      — Tyn zygarek ni ma wasz, ani od tego bachratego bogocza. On chce być niepodległy, niepodległy! Kożdy w gasthausie wom to powjy, że niepodległość to je dobro rzecz!

      Tego było już za dużo nawet jak na stoicki temperament Kuczery. Naciągnął Frankowe ucho tak, że ten stał tylko na jednej nodze. Kuczera  wolną ręką, z żołnierską sprawnością ściągnął pas ze spodni i na tyle, na ile potrafił, starał się wyjaśniać nie do końca rozwiniętej umysłowości małego Siwca złożoność znaczeniową tkwiącą w pojęciu niepodległości. Po otrzymanej lekcji pochlipujący Franek zaczął biec w stronę familoków, odgrażając się niemiłosiernie.

      — Szkoda tego chłopaka — powiedział głęboko zasmucony  Müller. Pełno teraz takich jak on. Za dużo zła widzieli, wielu z nich potraciło ojców na wojnie. Z pracą krucho. Może by go pan, panie Kuczera podesłał do mnie do browaru? Jakaś robota się dla niego znajdzie.

      — Panie  Müller, serce pana zwodzi. Z tego chłopaka nic dobrego nie wyrośnie. Kiedyś będzie wisiał. Po co panu nowe kłopoty?

      — No trudno — odparł browarnik, po czym zamyślił się nieco. — Ale że ja bachraty? No to jest jednak bezczelność! Trochę tłuszczu i od razu bachraty. Zimą każdy przecież nieco przybiera na wadze.

      Kuczera uśmiechnął się

      — To panie  Müller, dwanaście beczek co tydzień.

      Kuczera wrócił do wieczornych ustaleń.

      — Jeżeli dojedzie do mnie jęczmień pana krewnych i znajomych, o którym nie wie administracja, to wszystko się potoczy gładko i nie będzie braków w dostawach. Co robić? Musimy jakoś pływać po nowemu w tym galimatias? Pamiętaj pan, że jak nie będzie pieniądze, to ja poczekam, bo pan jesteś rzetelny handlowiec, panie Kuczera.

      — To dwanaście, jak dwunastu apostołów — powiedział uśmiechając się na odchodnym Kuczera.

      — Ja nie do końca tak dobrze jak pan znam się  na dwanaście apostołów, ale wiem, co to jest dwanaście pokoleń Izraela — zaśmiał się browarnik. To dobrze, że i dla pana i dla mnie ta liczba jest tak samo ważna.

      Siedząc już w dorożce uchylił Kuczerze melonik na pożegnanie. Emanuel zaś odwrócił się w stronę swojego gasthausu. Dochodziła już północ i gwar wewnątrz z wolna przygasał. 

      — Jest ciszej — pomyślał. — Ciszej do jutra. A co potem?

 

 

Spis treści

 

Część pierwsza

 

Mówią, że nie samym chlebem… 9

Do Krakowa 13

Kiedy zadrżała ziemia pod nogami Wilhelma 21

Kiedy trzęsienie ziemi dotarło do Rybnika 23

In piwo veritas 26

Ku Polsce po raz pierwszy 33

W domu 44

Ku Polsce po raz drugi 46

Po plebiscycie na protestanckim cmentarzu 59

Ku Polsce po raz trzeci 66

Jedzie wnuk Fredry! 73

 

Część druga

 

Motyle księdza Pawła 81

Z Pszczyny na Madagaskar 85

Piękna Zośka i złodzieje 88

Niemałą jest u Boga zasługą dobrze wychować dzieci 92

Bunt pamponiów 95

Co zrobił Józef Malcher, by nie śpiewać pobożnych pieśni 100

Bogu i ojczyźnie 105 Wśród Hetytów 110

Mośnik i kajaki 115

Jadwiga Kauczor, królowa Polski 122

Trzęsienie ziemi w Nowym Jorku i poza nim 126

Złodziejskie namaszczenie 128

Inżynier Dykacz i jego żona 132

Kiedy zabraknie matki–żywicielki 135

Wyprawa do Gdyni 140

Trzy strzały z parabellum 146

O honor górnośląskiej policji 151

W potrzasku 153

Niemiecka szkoła 157

Strajk i marsz głodowy 159

Szwagier — fotograf–amator 164

Sen nocy i dnia letniego 171

Manewry 176

Wojna z Czechosłowacją 179

Posłaniec Wilhelma Canarisa 181

W Beskidach u Kossaków 183

 

Część trzecia

 

Wymiana osi 191

Wrześniowa zdrada 191

Nowe porządki 200

Do kryjówki we Frankenstein 203

Do lagru i na bruk 205

Do więzienia 208

Opór 209

Na pomoc Szarym Szeregom 214

Untersturmführer Gawenda ze Świętego Józefa 216

Rozmówki francusko-angielskie 217

Czerwona róża, biały kwiat 219

Wywalcz jej wolność albo zgiń 223

Czerwona wdowa 227

Zdeptane kwiaty 230

Johann Habel 233

Drugi grom z ciemnego nieba 238

Ślązoki z Afryki 240

Spotkanie w Auschwitz-Birkenau 243

Zniszczony dom 245

Brat przeciw bratu 248

Sowiecka kartografia 249

Ucieczka z Auschwitz 252

Marsz śmierci 260

Rusy idóm! 262

Agent Jej Królewskiej Mości 263

Jedziemy w noc 266

Czerwona wolność 267

W piwnicy klasztoru sióstr boromeuszek 268

Plugawe Niymce 270

Spotkanie z Wallenrodami 273

Na przekór śmierci 276

Zabić niepodległość 279 P

łonie ognisko i szumią knieje 285

Epilog 290

Indeks osób 293

Układ chronologiczny najważniejszych wydarzeń 305

Fragmenty recenzji dra Bogdana Klocha 307

Fragmenty recenzji Alojzego Lyski 309

Najważniejsze rękopisy wykorzystane w książce 311

Najważniejsze publikacje wykorzystane w książce: 311

Podziękowania 312




Zapamiętaj mnie (90 dni)

Aby uzyskać dane do logowania zadzwoń: 32 733-39-42